Fabuła powstała w oparciu o wspomnienia Tuckera Maxa i koncentruje się
na prawdziwych przygodach autora, amatora alkoholu. Bohater udaje się na
wieczór kawalerski do przyjaciela i w nonszalancki sposób doprowadza do
sytuacji, która zagraża przyszłemu szczęściu państwa młodych. Kiedy Max
zostaje wykluczony z ceremonii ślubnej, stara się zrobić wszystko, aby
ponownie wkupić się w łaski przyjaciela.
Odnoszę wrażenie, że na jeden rewelacyjny film, który obejrzę, albo zasługujący na miano chociażby dobrego (czyli ocena 7/10 i wyżej), muszę trafić na co najmniej kilkanaście gniotów. Znajdzie się wśród nich taki specyficzny typ produkcji, za który reżyser i osoby za nią odpowiedzialne powinny smażyć się w piekle za to, że zrobili w ogóle coś takiego. Jest to właśnie film pokroju "I Hope They Serve Beer In Hell", który nie ma sobą nic do zaoferowania oprócz podniesienia ciśnienia widza lepiej niż kawa swoją płytkością i tandetnością. Nie znajdziemy tutaj ani jednego elementu za który można by przyznać jakiś punkt - wszystko na bardzo niskim poziomie.
Nie ma tutaj sensu rozpisywać się dłużej bo każda rzecz, która wpada mi do głowy aby ją ocenić wypada marnie. Radzę po prostu omijać szerokim łukiem ten film. Chyba, że zamierzacie siebie trochę "pokatować"...
Moja ocena: 0/10.
dzieki za znak ;P
OdpowiedzUsuńNie ma sprawy :P
Usuń